Dziennik francuski
1-8 Czerwca
1 czerwca
Świat prawdopodobnie przypomina silnik Carnota. Aby istniał i funkcjonował potrzebne są zbiorniki z materią w różnych temperaturach. A więc polaryzacja: ciepło i zimno, a także bieda i bogatwo, edukacja i analfabetyzm, pracowitość i lenistwo, południe i północ. Bez tego podziału, bez napięcia, nic nie działa. Objawia się tutaj "wszechmocna" zasada dualizmu - zasada przeciwieństw. Obecna w naszym języku, w symbolach, religiach i we wszystkim co robimy. Może zasada Świata, a może ograniczenie naszego umysłu? Tak czy siak jak dotąd nikt inny nie podał żadnego innego pomysłu na istnienie.
Bowiem polaryzacja Świata zapewnie jego dynamiczną równowagę, stabilniejszą niż ulubiona przez humanistów, bezbolesna równowaga statyczna. Jest to prawdą również w fizyce - weźmy dla przykładu: żyroskop a ołówek postawiony pionowo na rysiku. Ołówek się przewróci, ale żyroskop będzie trzymał się pionowo dzięki wirowaniu.
Kiedyś cała ludzkość funkcjonowała dzięki równowadze dynamicznej. Istniał nadmiar, który zapewniał margines bezpieczeństwa. Rodziło się dużo ludzi, większość z nich umierała wcześnie, ale nadmiar był zwykle wystarczająco duży aby zapewnić przetrwanie społeczności. Głodni szukali jedzenia, biedni bogactwa i tak dalej i tak dalej. Teraz, w imię rozszerzenia praw jednostki, stawia się na niewiele potomstwa o dużych szansach przeżycia oraz na wydłużanie życia osobniczego, aktywności zawodowej itd. Taki model jest bardziej statyczny, ma dłuższą skalę czasową i gorzej będzie reagował na ewentualne zaburzenia. No ale i szansa zaburzeń jest mniejsza - zrobiliśmy już bardzo wiele aby świat był bezpieczny.
2 czerwca
"Deux pintes SVP." Barman odciągnięty od gry w kości nalewa dwie szklanki piwa. Uśmiecha się. Przy którymś piwie z kolei powie "c'est a moi". Diabli wiedzą skąd taka sympatia. Jess opowiada o swojej siostrze.
Plecy ciemnoskórej dziewczyny siedzącej przy stoliku obok. Ich niedziewczęca krzywizna. Jestem w stanie nadwrażliwości i tego rodzaju spostrzeżenia stają się nagle czymś ważnym. Bogactwo świata wdziera się bezpardonowo w obszar percepcji. Zachłystuję się tym bogactwem jak oceanem. Kontemplacja niezliczonej mnogości form jest czystą przyjemnością i jednocześnie poznaniem. W pewnym sensie ostatecznym. Znad krawędzi. Jak w "Million dollar hotel" Wendersa: "After I jumped, it occured to me. Life is perfect. Life is the best, full of magic, beauty, opportunity and television. And then there's the best stuff, of course. Better than anything anyone ever made up, cause it's real."
Jess opowiada o swoim ex-chłopaku. O tym, że zawsze mówiła z nim po francusku i że kiedy zaczynali mówić po angielsku to czuła się dziwnie, bo słabo znał jej język ojczysty. Zaskakiwało ją że mówiąc po angielsku stawał się nagle innym człowiekiem. Nieporadnym. Jego słowa znaczyły coś innego niż zwykle. Nie lubiła z nim mówić po angielsku.
Dwie dziewczyny i chłopak wychodzą zwalniając miejsce w kącie. Przesiadamy się, będziemy bardziej na uboczu, mając innych ludzi przed sobą, nie za sobą.
Brąz plastykowego, taniego krzesła i zieleń półciennego plastyku w tle. Intensywność kolorów, kontrastujące zestawienie, zaskakująca forma i znowu niespodziewana przyjemność estetyczna. Wieczór jeszcze gęstnieje.
Zaczyna padać deszcz. Dudni po półcienno-plastykowym dachu. Ciemne strugi wypływają spod plastykowych ścian niby macki nocy pojawiające się na betonowej podłodze. Robi się troche chłodniej, włączają gazowy grzejnik.
Ciepło. Ciepłe uczucia dla Jess. Całuję ją. Wygląda na szczęśliwą. Szczęśliwszą niż na początku rozmowy. Po to jestem żeby ją ratować w takich momentach kiedy traci nadzieję, kiedy wydaje jej się że stoi w miejscu podczas gdy cały świat idzie do przodu.
A świat wcale nie idzie do przodu. Zmiany jego formy z biegiem lat tylko głupiec może porównywać do poruszania się w dobrze zdefiniowanym kierunku. Jak pisze Brodski na parę lat przed śmiercią: "Im bardziej coś się zmienia tym bardziej pozostaje takie samo" [1]. Mądry Josif.
Świat się starzeje ale nie starzeje się tak, jak człowiek. W starzeniu sie świata jest coś z przemienności pór roku. Niby zmienia się, a jednak pozostaje taki sam.
4 czerwca
Miarowość czynności życiowych. Zakupy i wyrzucanie odpadków, jedzenie i wydalanie, brudzenie i pranie, suszenie i prasowanie, układanie w szafkach po to żeby za parę dni wyjąć. Jaką dziwną przyjemność sprawiają te trywialne, powtarzalne, monotonne, do nikąd nie prowadzące czynności. Musi tak być, inaczej nie chcielibyśmy żyć, co zresztą niektórym się przytrafia. Wydajemy pieniądze w odwiecznym rytmie podtrzymywania własnej egzystencji. Jest to właściwie dowodem naszego istnienia.
Pracujemy aby zbierać, by zarabiać i tym powolnym zarabianiem podtrzymywać leniwe obroty koła życia. Ciekawe ilu z nas poradziłoby sobie gdyby nagle obudzili się tak bogaci, że nie musieliby kręcić "koła życia". Czym zajęliby umysł, który dotąd poświęcał większość czasu rozstrząsaniu zagadnień w stylu "gdzie tu najtaniej kupić", albo "ile z tego będę miał". Albo "optymalizacja kosztów".
Człowiekowi (większości ludzi, zwłaszcza z kręgu cywilizacji Zachodniej) nie wystarcza jednak proste podtrzymywanie własnej egzystencji. Chcą mieć poczucie że się rozwijają, że posuwają się do przodu. Najprostszym sposobem uzyskania takiego poczucia jest kolekcjonowanie, ciułanie, zbieractwo. Kolekcjonowanie może być kluczem do wszystkich niemal ludzkich działań. To słowo może opisywać filozofię życiową naukowców, księży, pisarzy, aktorów... Wszędzie tam gdzie się pojawia lista: obrazów, kobiet, książek, publikacji, odmówionych modlitw, zbudowanych domów, przebiegniętych kilometrów, typów samochodów w których się siedziało, wszędzie tam pachnie ciemną stroną ludzkości - kolekcją. Nawet Marek Filozof numeruje swoje myśli zapisywane w niebieskim zeszycie z małą, czarną zakładką.
Czemu to ciemna strona ludzkości? Zwierzęta nie kolekcjonują. Lew nigdy nie robi sobie listy zabitych antylop. Myśliwy owszem.
Ale jest słaby punkt zbieractwa. Tym punktem jest moment kiedy zebrane przedmioty, osiągnięcia, wartości, stają się niczym innym jak tylko zwykłym zbiorem jakichś obiektów. Następuje przesycenie spowodowane tym że kolekcja, jak inne produkty naszego umysłu, izoluje nas. Każda kolekcja, jak i człowiek oraz jak i ludzkość, jest skończona. Jako taka cóż może być warta wobec nieskończoności?
Ludzie których znam dzielą się na kolekcjonerów i alkoholików. Jest też niewielka, malutka grupa tych, których stać było na rozpalenie ognia ostatecznego. Są oni jak mnisi buddyjscy latami układający skomplikowaną mandalę po to tylko żeby jednym ruchem ręki ją zniszczyć. I taki właśnie jest najgłębszy sens kolekcji. Każdej kolekcji.
6 czerwca
Zatłoczone, wieczorne miasto. Kwaśny zapach diesli unoszący się nad sznurami samochodów stojących na światłach. W tramwajach i autobusach zmęczeni mężczyźni patrzący obojętnie za okno. Robią to, co muszą, bez namiętności, sprawiając wrażenie że tak na prawdę tego nie robią, nawet jeśli są sumienni i dokładni. Z obojętnością oddają się niekończącej się fali poranków i wieczorów. Nie ma w nich grama złudzeń [2]. Zostawili je tym płochliwym (lub nie-płochliwym) nastolatkom (lub już nie-nastolatkom), rzucającym odważne spojrzenia swymi wielkimi, ciemnymi, wilgotnymi oczami. Albo tym młodym mężczyznom w garniturach i krawatach, myślących o tym czy kupić nowego Citroena czy Lancie. Niespokojne popędy i ambicje są jak zmarszczki na powierzchni oceanu wywoływane delikatnym chuchnięciem.
Ostateczna siła która napędza człowieka do działania prawdopodobnie nie ma przyczyny ani celu. Pochodzi ona spoza człowieczeństwa, z tego obszaru który jest poza krańcem naszego świata. Z tego samego obszaru pochodzi picie do utraty świadomości albo przegrywanie wszystkich pieniędzy w kasynie. Ostateczna strata. Ostateczna i beznamiętna.
Przychodzi mi do głowy pewien Paryżanin, Claude. Claude kiedy słuchał muzyki to słuchał muzyki, kiedy jadł to jadł, kiedy mówił (a mówił niedużo), to po prostu mówił. To był jeden z niewielu ludzi którzy istnieli na prawdę. Piszę to w tym sensie w jakim nie jestem pewien własnego istnienia, przynajmniej na dłuższą metę no bo oczywiście są chwile... przepraszam: CHWILE.
Przystanek węzłowy, ale już na obrzeżach metropolii. Nadjeżdżające i odjeżdżające autobusy. Ludzie wypatrujący swojego numeru. I ten zawód w oczach gdy okazuje się że 055, który właśnie przyjechał, nie jedzie z powrotem w trasę, bo właśnie wystawił napis "Deposito".
7 czerwca
"Pisze zwykle ten, kto jest niepewny własnego istnienia. Patrząc na skończony rękopis, dowiaduje się, że istnieje naprawdę. Rękopis jest lustrem. Nawet największy społecznik cieszy się namacalnością swego odbicia, które zastygło w znakach na papierze - wyraźne i uformowane, a więc dalekie od mglistości przeżytych uczuć i myśli.
Literatura - oddech utrwalony na szybie." [3]
fot. Dieter Appelt
8 czerwca
Przez ostatnie dni pisałem właściwie ciągle o tym samym. Widać bardzo mnie zajmuje istnienie. To prawdziwe istnienie, gdzie Piękno, Poznanie i Byt stapiają się w jedno i nie ma już żadnych słów.
Przypomninam sobie że zawsze traktowałem słowa podejrzliwie. Unikalne momenty zaznaczałem milczeniem, uważając żeby nie zbrukać ich nieostrożnym sformułowaniem. Panna, a teraz pewnie już Pani D. (zapewne matka dzieci, strudzona życiem) powinna to jeszcze pamiętać. Ot okazuje się że pewne prawdy przeczuwamy u zarania świadomego życia a mimo to poświęcamy lata żeby je odkryć. A najdziwniejsze jest to, że ma to sens, choć tak bardzo się kłóci z naszą praktyczną logiką.
No tak i znowu akapit o tym samym. Nie mogę się powstrzymać. Napisane trochę inaczej, ale ciągle o spalaniu kolekcji, o mężczyznach na przystanku miejskiego autobusu i o plecach ciemnoskórej dziewczyny siedzącej obok.
[1] Josif Brodski, "Rzadki okaz", esej z tomu "Pochwała nudy"
[2] przypomina to 'jogę działania' znaną choćby z Bhagawad-Gity: "obojętny na owoce działania, zawsze zadowolony, wolny od wszelkich przywiązań, zajęty tak, jak może być zajęty, w rzeczywistości już nie działa."
[3] Stefan Chwin, "Kartki z dziennika" (str. 145)
Copyright Mariusz Sapinski 2001-2005