8 lutego
Do śniadania oglądałem 'Stress and Density' Petera Bearda, amerykańskiego
fotografa - ekologa. Ten człowiek obserwował rozkład naturalnego, zrównoważonego systemu
ekologicznego Kenii i tak o tym opowiadał:
"When I first went to Kenya in August 1955, I could never have guessed what was going to
happen. Kenya's population was roughly five million, with about 100 tribes (...) it was authentic,
unspoiled, teeming with a big game - so enormous it appeared inexhaustible. Everyone agreed
that it was too big to be destroyed. Now Kenya's population of over 30 million drains the country's
limited and diminishing resources at an amazing rate (...). This is 'End Of The Game'
over and over. What could possibly be next? Density and stress, aid and AIDS, deep blue
computers and Nintendo robots, heart disease and cancer, liposuction and rhinoplasy (...)".
Wieczorem, po podróży samolotem, znalazłem przynajmniej jeden argument na rzecz cywilizacji:
piękno latania.
Samolot jak feniks przebijający warstwę chmur i wpadający w ostre światło słoneczne o którym już niemalże zdążyło się
zapomnieć w zimowe miesiące... przestrzeń jakiej już od miesięcy nie było okazji oglądać,
porównywalna może tylko z przestrzenią jaką widać gdy się stoi na szczycie góry.
A potem powrót na ziemię. Lądowanie po zmroku w Genewie.
Samolot był jak meteor spadający gwałtownie poprzez wilgotne powietrze.
Ciemność i mgła. Przestrzeń wydawała się być wypełniona jakąś niemalże biologiczną
substancją, której naturą jest bezruch. Pełną niespodzianek i nieznanego.
Przelatywaliśmy przez nią z prędkością spadku a ona obojętnie spoglądała na nas,
i ta obojętność była gorsza niż otwarta wrogość.
Gdyby samolot roztrzaskał się o ziemię to wilgotna mgła snułaby się się wokół jego
gasnących szczątków tak samo obojętnie. I spoglądałaby na nas wzrokiem bez wyrazu.
Za chwilę lotnisko: jasne, czyste, ciepłe, nowoczesne. I po strachu.
9 lutego
Praca. Jestem czy mnie nie ma?
10 lutego
"Aristos" Fowlesa. Autor pisze: każdy może filozofować.
I filozofuje Fowles. W sposob naiwny, zapominając często o logice,
wysnuwając nieprawdziwe wnioski ze źle postawionych założeń
i używając sformułowań służących tylko temu, aby stworzyć wrażenie głębi.
Amatorszczyzna w złym tego słowa znaczeniu (istnieje jeszcze dobre znaczenie? kiedyś
istniało, ostatecznie amator to ktoś kto lubi to, co robi... teraz ważniejsze jest czy jest
się profesjonalistą niż że lubi się swoją pracę).
Fowles pisał to w latach 60-tych, gdy był jeszcze bardzo młody. Miałby mój
szacunek gdyby wstrzymał wydawanie tej książki.
Nie wstrzymuje: albo zależy mu na pieniądzach albo dalej żywi te same, nieskoordynowane poglądy.
Z drugiej strony można znaleźć u niego kilka pojedyńczych, ciekawych idei. Zwłaszcza kiedy zaczyna
mówić o społeczeństwie i demokracji.
Tak więc od pewnego momentu książka da sie czytać, ale do tego momentu zdarzają się
kwiatki w stylu 'wszechświat o nas nie dba'. Taka filozoficzna demagogia.
Ostatnią książka
która wzbudziła mój absolutny zachwyt była 'Esther' Stanisława Chwina. Pamiętam moją
potem sprzeczkę z Markiem Filozofem który zachwycał się 'Pod mocnym aniołem' Pilcha,
twierdząc że Pilch jest nowatorski, że podjął niewyeksploatowany temat i pięknie go
rozwinął. Mówiłem właściwie to samo ale trochę inaczej: Pilch podjął temat, opracował
go, przemyślał i swoim lekkim piórem popełnił
(czemu mówi się 'popełnił'?) książkę. Gdy czyta się Chwina wrażenie jest troszkę inne,
czuje się przede wszystkim że on MUSIAŁ napisać tą książkę, że to nie był jeszcze
jeden temat do opracowania, że nie pisało mu się lekko a może nawet wręcz przeciwnie,
ale to, co zostało stworzone jest szalenie precyzyjne w oddawaniu rzeczy bardzo subtelnych.
Marek twierdzi że Chwin to taki Proust, że to nic nowego.
Ale czy literatura, czy jakakolwiek sztuka musi gonić za nowością?
Czy głębia i subtelność nie są ważniejsze?
Przecież literatura to nie jest wątpliwy postęp techniczny!
O niebo wolę Chwina niż Plicha. (Zmieniłem troche zdanie o panu Jerzym kiedy
przeczytałem "Bezpowrotnie utraconą leworęczność". Ale dlaczego? Czy przypadkiem nie w podzięce
za opisy miejsc dobrze znanych? Za szczerość?)
(Zmieniłem też trochę opinię o Chwinie przeczytawszy "Złotego Pelikana" i "Kartki z Dziennika".
Często trafiają się tam ładnie wygładzone zdania przywodzące na myśl lekcje polskiego w liceum.
No ale zwłaszcza "Kartki z Dziennika" są mimo tego ciekawe. No a "Esther" i "Hannemani"
to esencja literatury.)
11 lutego
Niezawodnym sposobem poprawienia sobie humoru są restauracje, zwłaszcza francuskie.
Dziś zmęczony całonocną pracą, postanowiłem zjeść lunch w miejscu lepszym
niż jakiś zwykły bar. Restauracja była pustawa. Zamówiłem. Kelnerka, z gatunku tych nieco
zbyt przejętych klasą lokalu w którym pracują, przyniosła wodę z cytryną.
Wrzuciłem plasterek i woda ekspolodowała bogactwem radosnych, poprawiających humor bąbelków.
Zdarzenie to sprawiło że stałem się nagle wrażliwy na drobne a piękne rzeczy,
dziejące się lub po prostu będące dookoła. Takie 'plaisir du jour'.
Na przykład szlachetny kształt szklanki czy też wesoła faktura pojemników na przyprawy.
Jedzenie niczego sobie. Wziąłem kawę i długo siedziałem nie pijąc jej a jedynie
rozkoszując się mocnym zapachem. I mięso kruche acz soczyste, usmażone na miodzie...
A nocka była udana, bezchmurna, pełno danych udało się zebrać. Nad ranem,
gdy wyłączaliśmy eksperyment, poszedłem zamykać tuby delikatnych fotopowielaczy.
Stałem na 100-metrowej wieży w środku francuskich Pirenejów, godzinę przed świtem,
patrzyłem na rozpościerające się przede mna pole heliostatów - wielkich luster,
które cicho obracały się do pozycji spoczynkowej. Od czasu do czasu któryś z nich trafiał
na gwiazdę, wtedy na chwilę zapalał się chłodnym błyskiem światła i gasł... Cisza.
Zimno. Między heliostatami pobekiwały sennie niedawno urodzone jagnięta.
Pozamykałem fotopowielacze i zszedłem do ciepłego kontrol-roomu.
(fot. R.Britto)
12 lutego
Kultura samochodu, której nie odczuwam na codzień mieszkając na krakowskim
Śródmieściu, tutaj mnie przytłacza. W bogatych krajach Zachodu ludzie przyzwyczaili się
wykonywać wysiłek fizyczny wyłącznie dla zdrowia lub przyjemności. Do pracy nie trzeba już
wysiłku, nie dość że wszędzie są maszyny zastępujące ludzką prace to nawet
dojazd do pracy odbywa się bez wysiłku, bo przy pomocy auta. Tak jakby praca fizyczna
wykonywana z konieczności była czymś godzącym w ludzką godność. Kultura windy i samochodu!
Samochód to największe chyba uwolnienie się od ograniczeń fizycznych. Jedzie się nawet potrenować
bieganie. Przychodzi na myśl groteskowa wizja przyszłości według Stasiuka: "Czas pracy
będzie porą zupełnego bezruchu. Wzdłuż ciał, wewnątrz mózgów, krążyć będą tylko elektrony,
tak samo jak we wszechświatowej sieci informacyjnej. I tyle. Natomiast czas odpoczynku będzie
przypominał coś w rodzaju znojnej rolniczej krzątaniny z Brueghelowskich obrazów, gdy
byliśmy zdani wyłącznie na własne mięśnie i niszczycielskie kaprysy przyrody. W coraz dłuższe weekendy
coraz liczniejszy homo electronicus na maleńkich skrawkach natury, na zamiejskich
spłachetkach będzie katować swoje ciało w skwarze, deszczu i wietrze niczym średniowieczni kosiarze" [1].
14 lutego
O historiach.
Od dziecka słyszymy, oglądamy w kinie,
czytamy w książkach tysiace historii. Tysiące różnych historii życia, kariery, choroby,
historii fikcyjnych lub rzeczywistych, kończących się na wiele sposobów, ale w gruncie
rzeczy głównie na dwa sposoby: śmiercią lub 'happy - endem' czyli żyli długo i szczęśliwie'.
Ta ostatnia możliwość dotyczy głównie różnych opowieści o miłości.
W miarę upływu lat coraz częściej słyszymy historie chorób, dowiadujemy się jakie objawy
w jakiej kolejności występowały, jak kiepscy byli lekarze lub przeciwnie -
jak genialnie i szybko zareagowali.
Ale najbardziej interesujące i jedyne prawdziwe historie niedomiennie kończą się śmiercią.
Bo to jedyny prawdziwy koniec jest. Nawet jeśli te zwykłe historie nie różnią się zbytnio między sobą.
Wystarcza spojrzeć na kilka dowolnie wybranych curriculum vitae i dodać do nich jakąś banalną (szpitalną) śmierć.
Powtarza się kilka podstawowych i do znudzenia wciąż takich samych parametrów: czy był żonaty,
z kim, ile razy, gdzie pracował, ile miał dzieci i na co umarł...
W końcu jakaś kolejna historia, będąca zwykle jedną z 'wariacji na temat', staje się naszym udziałem,
ucieleśnia się. Trywializuje się a jednocześnie pozostaje nieskończenie zajmująca.
Śmierć jest ciekawsza od mlecznych i pieluchowatych narodzin.
Rodzi się zawsze to samo: człowiek - pulpet, bez świadomości.
Umiera ktoś interesujący, ukształtowany.
Śmierć to ostateczność której w końcu doświadcza każdy z nas.
To strata absolutna (dla tych, którzy są zainteresowani stratą).
Jest pociągająca jak każda ostateczność, bo wykracza poza nas, poza nasz świat,
poza wszystko czegośmy doświadczyli i czego jeszcze spodziewamy się doświadczyć
w życiu.
Czasami, patrząc wstecz na życie, zauważamy że było podobne do jakiegoś filmu
który oglądaliśmy czy książki którą cztaliśmy i mamy zwykle to poczucie wyższości że
jednak nasze życie zawierało o wiele więcej wątków, było bardziej skomplikowane,
ale zaraz potem spostrzegamy że przecież reżyser filmu czy autor powieści nie mogł jej
napisać tak, żeby przedstawić wszystko, bo film trwałby setki godzin a książka miałaby tysiące stron.
I dochodzimy do banalnego wniosku że nasze życie podobne jest w różnych swych aspektach
do zupełnie różnych historii, książek, filmów... Albo innymi słowy, z naszego życia dałoby się
wykroić dziesiątki dajmy na to filmów, począłwszy od komedii po romanse i kryminały...