NOTATKA Z PODRÓŻY NA TEMAT PATRZENIA I FOTOGRAFOWANIA.
Każda podróż zaczyna się w ten sam sposób: od pierwszego kroku (to
już Konfucjusz zauważył), pierwszego drgnienia auta, pierwszego szarpnięcia
wagonu. Weźmy na to pociąg: siedzimy już i wpatrujemy się w peron. Nadchodzi
godzina odjazdu, pociąg ciągle jeszcze stoi. Koncentrujemy się aby chwila
ruszenia nam nie uciekła - mamy przed sobą daleką podróż i wyruszamy w nią
z pewnym niepokojem. Wtem zaczyna nam się wydawać że peron się przesuwa...
Po chwili jesteśmy tego pewni. Ruszyliśmy! Ale chwila ruszenia... Mamy wrażenie
że nam umknęła! Nie udało się jej zatrzymać. Nie udało się jej sfotografować...
może dlatego że sama podobna jest do fotografii, do owej 1/60 cześci sekundy
kiedy zdjęcie zaczyna istnieć. A może dlatego że sama idea zatrzymywania
jednej, szczególnej chwili czasu jest błędna? Pociąg już jedzie, jednostajnie
jak szum rzeki, zdjęcie w postaci utajonego na kliszy lub coraz częściej
numerycznego obrazu, tkwi w aparacie. Niby złapane w pułapkę obiektywu
a jednak nie uchwycone...
Zostawiamy problem Arystotelesa goniącego żółwia aby zająć się innymi
myślami które przychodzą do głowy. Jest ranek i mgły powoli się podnoszą.
Słońce zapuszcza swoje pierwsze, długie promienie które wkrótce ogrzeją
ten kawałek Ziemi. To bardzo malownicze, piękne, ulotne. Ale ulotne w
inny, niż powszechnie rozumiany, sposób! To nie jest moment, który trudno
zauważyć ze względu na jego krótkotrwałość, jak na przykład przelot wróbla
widziany pod Słońce. To malownicze piękno trwa niemalże nieruchomo, tylko
my się przesuwamy, obrazy przemieniają się jedne w drugie... Może nie
błyskawicznie ale trwale, nie możemy więc cieszyć się nimi, podziwiać
ich, musielibyśmy je utrwalić na zdjęciu żeby je zatrzymać. Tylko że...
po co je zatrzymywać, fotografować? Wiążą się z tym niezliczone kłopoty,
stare jak sama fotografia. To co widzimy w przelocie jest jednocześnie
tym, czemu się dobrze nigdy nie przyjrzeliśmy. A więc czy przypadkiem
duża część tego piękna nie jest związana z brakiem pewności co do tego,
co widzieliśmy? Może wręcz nasze wrażenie to jest przypuszczenie istnienia
piękna, niż tego istnienia pewność? Może się więc okazać że nasze odczucie
piękna dotyczyło jeszcze widoku który został już kilka minut za nami. Poczucie
estetyki nie jest natychmiastowe. Albo piękno mogło być tylko złudzeniem,
powstałym w naszej głowie i nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością...
Nachodzi nas refleksja że być może piękno obrazów zaokiennych polega na
prędkości pociagu która zostawia naszej wyobraźni pole do popisu. I jako
takie obrazy zatrzymane na fotografii nie mają prawa być piękne tą samą
pięknością, bowiem zostały odarte z prędkości... Odarte z przypuszczeń...
Uspokójmy nieco bieg myśli. Mamy więc dwa rozwiązania zagadki piękna
widzianego w przelocie. Albo to piękno nie jest przypisane do przedmiotu
który widzimy i tkwi tylko w naszej głowie, czyli jest jedynie złudzeniem
piękna, albo należy zaufać oczom pamiętając że to, co widzimy składa się
nie tylko z przedmiotu ale i także z prędkości z jaką się względem niego
poruszamy. Zasada piękna dostrzeżonego w przelocie nie pojawiła się
razem ze środkami szybkiej komunikacji, choć w naszych czasach rozwinęła
się niepomiernie. Działa ona od dawien dawna w damsko-męskich podchodach.
Wie to każdy mężczyzna który na ulicach wielkiego miasta zauważa każdego
dnia setki bóstw, a przecież ile z ich piękności polega na dojrzeniu w przelocie?
Krótkie spojrzenie, niby cudowny makijaż sprawia, że znikają skazy na skórze,
pieprzyki, zostaje ogólne wrażenie piękna. Widzimy to samo co wtedy, gdy
patrzymy na modelkę na reklamie jakichś kosmetyków. Te dziewczyny nie są
nieprawdziwie, komputerowo skorygowane; one są po prostu momentem zatrzymanym
w fotografii. Są dosłownie tym, kogo widzimy w przelocie na ulicy. Tak chyba
też powinno wyglądać zdjęcie naszego pejzażu zaokiennego zrobione z szybko
pędzącego pociągu. Tak wygląda bowiem sfotografowana szybkość.
Ale z drugiej strony spójrzyjmy. Czyż nie bywa tak że to, co dostrzeżone
w przelocie, w mgnieniu oka, wręcz przeciwnie - nie ślizga się po powierzchni
ale dociera do jądra, do istoty rzeczy? Czyż nie bywa że jakiś podchwycony
portret oddaje naturę osoby lepiej niż setka zdjęć z sesji w studio? Albo
zatrzymany na kliszy ruch konia... dzięki temu przecież niegdyś zrozumiano
na czym polega galop! Albo wybuch wulkanu, czy wręcz, chodźmy na całość,
wybuch supernowej - astronomowie marzą żeby jakaś supernowa wybuchła właśnie
w chwili, gdy będą patrzeć w niebo! Nieczęsto udaje się taki moment pochwycić,
ale zauważmy że Wiedza ludzka pochodzi z badania okazów i przypadków rzadkich,
nie wystepujących na co dzień i zmuszających tym samym do zastanowienia
się nad istotą ich rzadkości.
Dzień podniósł się już na dobre. Słońce świeci ostre, zimowe trochę.
Akurat świeci wprost na nas. Jeśli jesteśmy z północnego kraju to nie
zmarnujemy i tej odrobiny Słońca, nie przesiądziemy się na zacienioną
stronę pociągu albo przynajmniej będziemy z tym zwlekać chwilę. Ba, a
może lubimy patrzeć na świat pod Słońce? Czujemy się trochę bezsilni patrząc
w ten sposób, bezsilni bo oślepieni. Kontrast zabity przez siłę światła,
brak szczegułów, jasność. Ale jasność jest lepsza niż ciemność, jasność
jest ciepła i bezpieczna. To przekonanie tkwi głęboko w nas. Toteż nasza
bezsilność nas nie niepokoi, świat widziany pod Słońce rozleniwia nas i
podoba nam się. Plamy jasne i ciemne zamiast kolorów. Jak dobrze! 'Czy udałoby
się to sfotografowa??' - pyta się w nas nasza, wychowana na obrazach i obrazkach
dusza, zachłanna na zatrzymywanie obrazów wydające się być namiastką ich
posiadania. A może raczej namiastką opisywania uczuć estetycznych? Ba...
a czy na fotografii można utrwalić taką jasność? Czy zdjęcie może oślepić?
Jaki materiał przeniesie takie kontrasty jakie występują w słoneczny dzień,
kiedy jedno miejsce jest tysiące razy jaśniejsze od punktu położonego tuż
obok? No tak, chyba znowu skazani jesteśmy na rodzaj niepowodzenia. Nie
da się, nie można tego widoku opowiedzieć wprost przy pomocy fotografii.
Nie można wprost pokazać tego, co widzi się patrząc pod Słońce. Należy,
podobnie jak w poezji, użyć przenośni...! Powiedzieć to nie-wprost. Trudne
zadanie.
Przykłady tego rodzaju można mnożyć, odbierając powoli samemu sobie
naiwną wiarę w obiektywność fotografii, która wydawała się wynikać z prostego
faktu że zdjęcie nie powstaje jak obraz malarski: w wyobraźni, ale musi
mieć jakiś punkt zaczepienia w rzeczywistości. Wypada jeszcze powiedzieć
o drugiej z fotograficznych względności. O estetyce. Najpierw wyda nam się
że o żadnej w gruncie rzeczy fotografii nie można powiedzieć że jest uniwersalnie
lepsza niz inne. Estetyka bardzo zależy od czasów i kultury. Co innego będzie
się podobało współczesnemu europejczykowi a co innego mieszkańcowi starożytnych
Chin. Ba, jak chodzi o fotografię zmiany są jeszcze inne, mocniejsze,
bo co kilka lat pojawia się artysta wytyczający nowy prąd w tej sztuce
i zwykle łamiący akurat obowiązującą definicję kiczu. A jednak wydaje
nam się że patrząc na dane zdjęcie potrafimy w nim dostrzec jakąś uniwersalną
estetykę. Na ile to prawda a na ile nam się wydaje - nie wiem. Ale przyznam
że stoję po stronie istnienia pewnego uniwersum, bo wszyscyśmy ludzie urodzili
się na Ziemi i wiemy co to Słońce i cień. Fotografia abstrakcyjna wydaje
się eksplorować owe obszary uniwersum, jeśli więc chwytamy za aparat trochę
jak malarz za farby i pędzel, czyli nie po to tylko żeby utrwalić to, co
widzą oczy, to znaczy że nasza fotografia być może zbliża się do obszarów
estetyki uniwersalnej.
Wróćmy na moment do wartościowania fotografii. Przecież całe jej obszary
nie mają wiele wspólnego z ewentualną estetyką uniwersalną na której moglibyśmy
opierać ocenę danego zdjęcia. Weźmy tego rodzaju fotografie. Czy na pewno
nie można odróżnić zdjęć dobrych od złych? Autorów mających coś do powiedzenia
od przysłowiowych niedzielnych pstrykaczy zainteresowanych tylko utrwaleniem
siebie obok jakiegoś pomnika? Ba... przecież od dawna znani są artyści
świadomie wykorzystujacy kicz tego rodzaju... wiec jak, niedzielny pstrykacz
i taki artysta są tym samym zjawiskiem? Nie może być. Wydaje sie że trzeba
spojrzeć na sprawy z innej zupełnie strony (zesztą nie tylko na te sprawy,
nasza cywilizacja jest chora pod wieloma wzgledami i na wiele spraw czas
już spojrzeć trochę inaczej - tak jak teraz będziemy patrzeć na fotografię).
Otóż czasy kiedy pojedyńcze zdjęcie mogło być przełomowym arcydziełem i
odkryciem już dawno minęły, o ile w ogóle kiedykolwiek istniały. Pojedyńcze
dobre zdjęcie może zrobić każdy, choćby idąc ulicą i strzelając bez zastanowienia
zdjęcie za zdjęciem. Takie zadanie możnaby nawet powierzyć automatowi i
jest pewne że z 1000 fotografii któraś okazałaby się wyśmienita. W takich
warunkach nie można dłużej bronić pojedyńczego dobrego zdjęcia jako celu
fotografa. Konkursy, w których wybiera się ujęcie roku, wiecej mają wspólnego
ze sztuką marketingu niż z fotografią. Liczy się bowiem na prawdę tylko
to, co fotograf ma do powiedzenia, czyli trzeba patrzeć na zdjęcia a nie
na jedno zdjęcie. Pojedyńcze zdjęcie jest bez wartości fotograficznej. Chyba
że w konkursie wybiera się zdjecia ukazujące momenty rzadkie, o których wspominałem
wcześniej, ale wtedy znowu konkurs nie jest konkursem fotograficznym ale
polega na umiejetności odnalezienia czegoś egzotycznego w rzeczywistości,
bycia w dobrym miejscu w odpowiedniej chwili... jedny; słowem na sztuce
reportażu. Czyli odrzucamy pogardliwie konkursy fotograficzne jak i futbolowe
mistrzostwa świata bo ani to fotografia ani sport a tylko marketing i siedzenie
przed telewizorem. Ale pamiętamy że małe dawki trucizny mogą działać leczniczo...
Trochę zmęczeni tymi dywagacjami otwieramy kolorowy żurnal wzgardliwie
porzucony w przedziale przez jakąś młodą piękność. Oczywiście napotykamy
obrazy. Nasze otoczenie w którym żyjemy codziennie zanieczyszczone jest
obrazami. Te obrazy bywają ersatzem, jak piękne telebimy w sklepie sportowym
pokazujące obraz z wysokich gór i człowieka wspinającego się pośrod surowych
skał. Bywa że jesteśmy zmęczeni obrazami. Czasami zmęczeni tak bardzo, że
wolimy idąc ulicą patrzeć na chodnik zamiast na różnorodne twarze ludzkie,
piękne kobiety i wabiące reklamy. Za dużo obrazów różnego rodzaju na raz
męczy.
Zwłaszcza męczyć potrafią fotografie studyjne, wyczyszczone ze wszelkich
przejawów chaosu i nieporządku tak charakterystycznego dla rzeczywistości.
Takie zdjęcia wydają się sztuczne, nie przypominają obrazu fotograficznego
lecz coś wygenerowanego na komputerze, nieudolnie podającego się za fotografię.
Chyba że zawierają w sobie ten słynny element 'dojrzenia w przelocie'...
Dlaczego obrazy męczą? Bolą oczy? Migoce zbyt wiele kolorów? Zbyt wielki
ruch? Owszem. Ale przecież są widoki które koją. Niekoniecznie ciemność
czy zieleń łąki. Są widoki kojące, fotografie skomplikowane a jednak kojące.
Dlaczego? Czym one się różnią od obrazów zanieczyszczających nasze oczy?
Chyba komercją... Obrazy męczą gdy przedstawiają tylko wierzchnią stronę
rzeczy. Nieważne jak pięknąi pociągającą. Kobieta widziana w przelocie na
ulicy daje nam pojęcie tylko o jej pięknie zewnętrznym. Zdjęcia reklamowe
także: rzeczy ukazywane w oderwaniu od ich funkcji, często jako przedmioty
kultu... Zapomnienie o wewnętrznej stronie przedmiotu jest cechą większości
obrazów, a przecież są fotografie ukazujące tą wewnętrzną stronę. Fotografie
szlachetne.
Nadchodzi wieczór. Nieprzyjemnie jest jechać wieczorem z perspektywą spędzenia
nocy w innym miejscu niż u siebie. W jakimś miejscu niewiadomym, w pokoju
hotelu którego kształt i formę przypuszczamy i który zawsze okazuje się inny
niż przypuszczenia, choć w gruncie rzeczy jest taki sam jak wszystkie hotele.
Rzeczywistość ma w sobie nieskończoną liczbę możliwych kombinacji. I jakiekolwiek
próby dokumentnego jej utrwalenia są z góry skazane na niepowodzenie.
W takim razie czym ma być fotografia? Bo wiemy już, z tych rozważań
podróżnych, że fotografia nie jest utrwalaniem rzeczywistości, nie jest
wyścigiem do najlepszego zdjęcia, że być może dotyka estetyki uniwersalnej...
A może 'fotografia' to tylko dobry temat zastępczy do rozmyślań w pociągu
w słoneczny, poźnojesienny dzień, gdy tematy takie jak polityka, seks i miłość
wydają się trochę nurzące...?
Mariusz Sapiński
Themis i Montpellier, listopad-grudzień 2001
(pamiętaj o copyright!)