Światło poranka

Od kiedy pamiętam chodziłem spać wcześnie, głównie dlatego że moje ciało budziło się rano do samej obietnicy porannego światła. Jeśli pogoda na to pozwalała, wychodziłem na spacer zaraz jak tylko pierwsze promienie słońca oświetliły dachy kamienic. Ulice w większości tonęły jeszcze w niebieskawym, metalicznie zimnym półcieniu, ale zaraz miało się to zmienić. Zwłaszcza w niedziele ulice miasta były puste i nikt nie przeszkadzał w podziwianiu transformacji świata. Geometryczne, jasne plamy słońca rodziły się na starych ścianach, plamy tak jasne że bolały od nich oczy a każda niedoskonałość, których było wiele na tynkach starych budynków, stawała się ewidentna. Wraz ze światłem rodziły się głębokie, smoliste i nieprzeniknione cienie które na pewno skrywały jakieś tajemnice, ale których nie sposób było przejrzeć, tak jak nie widać gwiazd w dzień.

Tak, poranki to moje święto, to coś na kształt uczty dla oczu. I nawet jeśli dzień wstawał mglisty albo deszczowy jak w listopadzie, i światło było inne, to nie szkodzi bo jego poranność rozciągała się aż do południa. Nie mam słów na określenie konkretnej właściwości porannego światła, ale dla mnie jest ono odróżnialne od światła każdej innej pory dnia. Jego poranność, świeżość jest jak szklanka wody pita po przebudzeniu.

To za tą moją miłość do świetlnych cudów poranka płaciłem wysoką cenę chodzenia spać wcześnie. Piliśmy dopiero drugi czy trzeci kieliszek, imprezy dopiero się rozkręcały, rozmowy były jeszcze nieśmiałe i niegłębokie, bariery pomiędzy nami miały dopiero zostać naruszone a intymności dopiero miało się narodzić. Ale ja już czułem się senny i zmęczony i wychodziłem. "Od dawna chciałam z Tobą porozmawiać, ale wychodziłeś zawsze tak wcześnie" - mówiły mi późniejsze kochanki.

Kiedy wyjechałem ze starego miasta, zabrałem ze sobą zwyczaj porannych spacerów. Jakiś czas temu nieprzewidziany zbieg okoliczności sprawił że w niedziele rano spacerowałem po Les Grottes, niewielkiej dzielnicy Genewy o starannie skrojonych aspiracjach popularnych i artystycznych. Słońce, jak zwykle rysowało geometryczne formy ale dzień już dojrzewał i na uliczkach pojawiało się coraz więcej ludzi. Gdzieś na rogu mignęła mi interesująca forma młodej dziewczyny. Była ubrana w smagłą czarną sukienkę podkreślającą jej niemal doskonałą figurę. Wydawało się że, jak ja, spacerowała i podziwiała poranek. A może tylko szukała miejsca gdzie mogłaby usiąść, zamówić kawę i poczytać książkę budząc zachwyt i przyciągając spojrzenia mężczyzn? Mimo wątpliwości co do jej intencji była uosobieniem gracji i elegancji.

Trochę mimowolnie i trochę niechcąco poszedłem za nią i kiedy znalazła kawiarnię usiadłem kilka stolików obok. Mogłem ją podziwiać kątem oka, jej idelanie szczupłe ramiona, idelanie uformowane plecy i oczywiście kosmyk włosów niesfornie oddzielający się od starannej fryzury i mile okalający jej profil, kiedy zerkała na tabliczkę z menu. Na szczęście w moim spojrzeniu był tylko podziw, bez śladu łaknienia. Możliwość takiego patrzenia na młode dziewczyny to zaleta pewnego wieku, zaleta tego, że tak wiele już się dokonało co oznacza że są ścieżki którymi już nie będę podążał.

Patrzyłem nie tylko na nią. Poranek dojrzewał w przedpołudnie i na niewielkim placyku oraz na fragmencie uliczki pojawiało się coraz więcej przechodniów i spacerowiczów. Na przykład przeszła kobieta której siwe włosy rozjaśniły się w promieniach słońca w piekną aureolę. Patrzyłem z przyjemnością a kobieta szła w moją stronę po czym usiadła przy sąsiednim stoliku. Po chwili dołączył do niej mężczyzna z psem. Pies był młody, wciąż sie łasił i radośnie machał ogonem. Tyle się działo w tym zakątku świata! Nikłe gesty czytającej dziewczyny, moje wyobrażenia o tym jak pieknie muszą wyglądać jej plecy nago, ktoś rozmawiający przez telefon, biegnące małe dziecko i bolesne niczym ukłucie igły zatęsknienie na ten widok, swieży zapach wody kolońskiej przechodzącego mężczyzny i wspomnienia z wczesnego poranka, miliony drobnych zdarzeń na zewnątrz i ich obicia we mnie i światło, tyle światła. Cały świat dział się w tym skromnym zakątku a głównymi animatorami showu były, jak zwykle, zwierzęta i dzieci.

Siedziałem zamieniony w stuprocentową wytężoną uwagę, nie umykało mi nic, nawet to w jaki sposób powiew wiatru odkształcał tkaninę przeciwsłonecznych parasoli. Po kawdransie natężonej obserwacji zacząłem czuć ból w skroniach i oczach. Odetchnąłem głęboko i zagaiłem rozmawę z parę przy sąsiednim stoliku. Zamówiłem kieliszek rose, tego samego które pili oni. Owo rose mnie uratowało. Przyniosło odprężenie aż po chwilową niemotę, niemalże otępienie które pozwoliło odpocząć. Ból przeszedł i wróciłem do normalnego stanu umysłu. Całe to bycie absolutione tu i teraz, o którym tak wiele sie ostatnio mówi, nie jest możliwe w miejscach gdzie panuje bałaganiarski blichtr życia, jak w tym zakątku miasta w leniwy niedzielny poranek.




Mariusz Sapiński
Zurich, listopad 2022
(pamiętaj o copyright!)