Majowe, niedzielne popołudnia w galicyjskim miasteczku były duszne. Coś trzeba było ze sobą zrobić, więc szło się nad Wisłę, powłóczyć się wśród drzew i wszędobylskich krzaków - natury, która wtedy jeszcze wydawała się zagrażać cywilizacji zrobonej głównie z łatwo-kruszącego się betonu. Frenetycznie eksplodująca liśćmi wiosna zamieniała się w płaskie lato. Przychodził ciężki od upałów sierpień i w samym epicentrum gorącego lata pojawiały się pierwsze objawy przejrzałości, żółkły pierwsze liście. Natura sama zdawała się mieć dość upałów, dość rozkwitu, ciągnęła niecierpliwie w stronę jesieni. Natura odpuszczała.
Wreszie nadchodził wrzesień z cała swoją nagłą wielowymiarowością chłodnych poranków i szturmującym bogactwem płomiennych kolorów. Jesienią się zakochiwałem. Jesienią budziłem się do życia wyczulonego, w którym spacer nad Wisłę nie był serią nudnych kroków ale niesamowitą, pełną wrażeń i myśli przygodą. Wszystko było piękne, wszystko było warte eksperymentu i sfotografowania.
Nad Wisłą znajduje się, zrobiony z betonowych bloków, niewielki amfiteatr, w którym do dzisiaj pachnie tamtymi czasami, pachnie książkami o greckich filozofach, które próbowałem wtedy czytać (ah, dzięki biblioteko ojca!) i wizjami wielowymiarowego, pełnego znaczeń świata.
Długo nie rozumiałem tych przemian, ale cieszyłem się nimi. Towarzyszła mi Praktika po dziadku i nieustający zachwyt nad obrazami, które produkowała. Fotografia miała zastosowanie do całej istniejącej rzeczywistości, czynność fotografowania miała w sobie coś z wchodzienia w specjalną, osobistą relację ze światem, poprzez branie z tego świata obrazów.
Dzisiaj obrazy fotograficzne upowszechniły się tak bardzo jak samo widzenie. Zaciera się granica między tym, co jeszcze jest obrazem o co nie. No bo jak traktować miliony zdjęć zrobionych automatycznie których nikt nigdy nie zobaczył, które są jedynie poddawane analizie przez algorytmy sztucznej inteligencji i po jakimś czasie wymazywane? Jak w ogóle traktować fotografię cyfrową, w której rzeczywisty obraz, odwzorowanie świata momentalnie zamienia się w plik cyfrowy, który jest specjalnym kodem opisującym obraz, ale nie realnym obrazem.
Dlatego wracam do starych negatywów, odnajduję w nich świeżość rzeczy widzianych jeszcze niewiele razy i ciekawość tego, co dopiero miało się zdarzyć. A przez ubogi smutek tamych blokowisk w których żyliśmy przebija coś ważnego, co w ramach cywilizacyjnego skoku bezpowrotnie utraciliśmy.
Mariusz Sapiński, 2018